Na pierwszy rzut oka tzw. państwo opiekuńcze i państwo totalitarne powinny się nawzajem wykluczać: pierwsze daje, a drugie zabiera, jedno się opiekuje, a drugie więzi i terroryzuje. A jednak sprawa jest bardziej skomplikowana i bardziej subtelna, przede wszystkim zaś musimy uważać na to, aby nie myliły nas słowa.
Zacznijmy od definicji totalitaryzmu. Pierwszą podał twórca włoskiego faszyzmu Benito Mussolini: “Wszystko w państwie – nic poza państwem – nic przeciwko państwu”. W tym wypadku państwo jest jedynym podmiotem, sprawcą i celem życia społecznego i w ogóle życia człowieka. Wartość człowieka mierzy się wyłącznie jego przydatnością dla państwa, a państwo decyduje o wszystkim, co dotyczy człowieka. Państwo jest wszystkim, a ponieważ włoskie słowo “tutto” pochodzi od łacińskiego “totus”, stąd taki system zaczęto nazywać “totalitaryzmem”, czyli jakby “wszystkizmem”.
W tym kontekście państwo opiekuńcze powinno jawić się jako zaprzeczenie totalitaryzmu, ponieważ w państwie opiekuńczym wszystko byłoby nie dla państwa, ale dla społeczeństwa. Ale to tylko mrzonki. Albowiem w wypadku państwa opiekuńczego mamy do czynienia z dość przebiegłą manipulacją.
Mentalność turańska
Zacznijmy od terminologii. Polskie sformułowanie “państwo opiekuńcze” jest mylące. W języku angielskim mówi się o “welfare state”, czyli o państwie dobrobytu, a nie o państwie opiekuńczym. Sprawa terminologii jest dlatego ważna, że polskie słowo “opieka” ma znaczenie tylko pozytywne. Zatem kto występuje przeciwko “państwu opiekuńczemu”, występuje zarazem przeciwko czemuś dobremu i jakby się nie tłumaczył, w punkcie wyjścia jest na straconej pozycji. Inaczej sprawa wygląda w przypadku “państwa dobrobytu”, ponieważ pojawiają się pytania: Skąd ten dobrobyt? Dla kogo? Kto go rozdziela? Sprawiedliwość i dobro państwa dobrobytu nie są oczywiste. Czytaj dalej